niedziela, 4 października 2015

Iskra: Rozdział 1

Gimnazjum im. Zbigniewa Herberta i Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Augusta Poniatowskiego okazały się dwoma, niezbyt dużymi budynkami położonymi po przeciwnych stronach ulicy Sierakowickiej.
Liceum było starsze (istniało od początków XX wieku), zbudowane z brązowych cegieł, nakrytych czerwonym dachem, z którego wystawało parę okien i dwa kominy. Lewe i prawe skrzydło oddzielał od siebie szeroki ganek, trzy kamienne schodki prowadziły do brązowych, drewnianych drzwi z dwoma masywnymi klamkami. Okna były stare, dwuczęściowe, z podwójnymi szybami i drewnianymi, pomalowanymi na zielono szprosami. Od ulicy budynek oddzielony był szerokim trawnikiem (zasypanym aktualnie śniegiem) i płotem.
Zupełnie inne wrażenie odnosiło się patrząc na gimnazjum, wybudowane trzy, czy cztery lata temu. Było większe, niezbyt wysokie, rozlazłe, pomalowane w równoległe, brzoskwiniowo - cytrynowe pasy. Szeroka, żwirowa ścieżka przecinała na pół szkolne błonia.
Na niektórych, niżej położonych oknach wisiały jeszcze nie zdjęte przez nikogo świąteczne ozdoby. Na wpół odklejony od szyby, brokatowy renifer zwieszał się smętnie koło wełnianego Mikołaja, patrzącego guzikowymi oczyma na wracających do szkoły po przerwie świątecznej uczniów, wysiadających z autobusu, który właśnie zatrzymał się na przystanku.Jego uwagę zwróciły szczególnie trzy postacie, które stanęły trochę z boku i sprawiały wrażenie, jakby nie wiedziały co dalej zrobić. Był pewien, że nigdy wcześniej ich tu nie widział

***

- No to co? - Przerwała milczenie Sara - idziemy?
- Chyba musimy. Spóźnienie się pierwszego dnia nie jest raczej mile widziane - Ania uśmiechnęła się krzywo, poprawiając torbę, która lekko zsunęła jej się z ramienia. - Powodzenia - dodała, odwróciła się i szybko poszła w stronę wejścia do swojej szkoły.
Mo wymieniła spojrzenia z Sarą, która wzruszyła ramionami i chwyciła siostrę pod ramię.
- No to allons-y, Alonso - powiedziała z uśmiechem i obie poszły w stronę przejścia dla pieszych.

***

Był 15 lutego (czy też 27 pluviose'a, jak wolała mówić Sara - dzień leszczyny). Pierwszy dzień po feriach i jednocześnie pierwszy dzień drugiego semestru. Od pożaru, który zmienił życie Mo, Ani i Sary a także ich ojca minęło dwa i pół miesiąca. Wystarczająco dużo czasu, aby znaleźć mieszkanie w mieście, załatwić formalności związane ze szkołą i ułożyć sobie mniej więcej życie. Oczywiście, żeby siostry mogły uczyć się w domu musiały być zapisane do szkoły i mieć zezwolenie dyrekcji, a także co rok zdawać egzaminy, ale z przerwaniem edukacji domowej też było dużo zachodu, zwłaszcza, że odbywało się to w środku roku. Ojciec zdawał sobie sprawę, że sam nie da rady dalej uczyć trójki głodnych wiedzy nastolatek. Więc zaraz po zorganizowaniu pogrzebu zajął się tą sprawą i udało mu się wszystko załatwić jeszcze przed rozpoczęciem półrocza.

***

Zostawiwszy (wzorem innych uczniów) płaszcz i buty w szatni, Ania wyszła z powrotem na zatłoczony korytarz. Było tam pełno ludzi, w większości młodszych od niej, zbitych w grupki i rozmawiających, lub siedzących na ławkach stojących pod ścianą i robiących coś na telefonach. Niektórzy słuchali muzyki, inni, siedzący najczęściej w kącie, czytali coś. Było gwarno, miała wrażenie, jakby ktoś ogłosił konkurs na najgłośniejszą rozmowę - wszyscy przekrzykiwali się nawzajem i jakoś nikt nie był z tego powodu niezadowolony. Czując się nieswojo, ruszyła powoli przed siebie, zaciskając ręce na pasku od torby. Jakiś biegnący chłopak ją potrącił, odskoczyła gwałtownie i pisnęła ciche "Przepraszam". Tamten nawet się nie obejrzał.
Rozglądała się, wodząc wzrokiem po obcych twarzach, jakby spodziewała się znaleźć kogoś znajomego w tym tłumie. Wiedziała, że powinna szukać swojej klasy - 3c, humanistyczna, wychowawcą jest pan E. Jankowski.Wiedziała nawet, ze strony internetowej, że pierwsza lekcja w poniedziałek to historia, z tym właśnie panem Jankowskim, w klasie nr. 6. Wiedziała, że powinna podejść do kogoś i zapytać jak znaleźć salę - ale nie miała odwagi. Stała więc wciąż w tym samym miejscu, aż rozbrzmiał dzwonek ogłaszający rozpoczęcie lekcji.
Korytarz momentalnie opustoszał. Została sama, a cisza, która nagle nastała, niemal dzwoniła jej w uszach. Nie wiedziała, co miała zrobić. Zaczęła rozważać w myślach wszystkie możliwe działania . Przez długą chwilę rozmyślała nad poszukaniem autobusu do domu, ale po chwili porzuciła ten pomysł - wszystkie bilety miała Mo. Musiała się wziąć w garść. Być silna i dać radę.
Z niewiadomych przyczyn łzy zaczęły jej się cisnąć do oczu. Przetarła je rękawem swetra i zdenerwowana nakazała sobie przestać. Miała piętnaście lat. To, że nie wie co zrobić i że została tutaj sama, i że jest nic jej się nigdy nie udaje, i że spóźni się na swoją pierwszą lekcję w szkole NIE JEST powodem do płaczu.
Stała jeszcze przez chwilę, oddychając głęboko, i gdy stwierdziła, że już wszystko jest w porządku i potrafi się opanować, postanowiła zapukać do pierwszej lepszej z klas i zapytać, gdzie jest teraz klasa 3c. Zwróciła się w kierunku pierwszych drzwi i niemal nie roześmiała się na głos - na drzwiach wymalowany był numer klasy! Teraz wystarczyło znaleźć szóstkę i...
Drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się i wyszła z nich wysoka, ubrana na niebiesko rudowłosa kobieta. W rękach trzymała jakieś dokumenty i śmiała się, kończąc jeszcze rozmowę z kimś przebywającym w pomieszczeniu, z którego wyszła. Kiedy w końcu zamknęła za sobą drzwi i zobaczyła Anię, jej uśmiech trochę zbladł. Dziewczyna, ulegając pierwotnym instynktom chciała czmychnąć, ale kobieta już była przy niej i zapytała surowym tonem:
- Czemu nie jesteś na lekcjach?

***

Ani Sara, ani Mo nie miały problemów ze znalezieniem swoich klas. Młodsza z dziewczyn od razu po wyjściu z szatni na korytarz zaczepiła jakąś najbliżej stojącą dziewczynę i po prostu zapytała. Ta wskazała im dość grupkę siedzącą razem na jednej długiej ławce i powiedziała że to 1d - czyli klasa Sary. Co do 3b nie miała pewności ("jestem z pierwszej klasy - jeszcze nie orientuję się we wszystkich twarzach"), ale wydawało jej się, że chyba wszyscy siedzą na piętrze, w klasie nr. 12 na jakichś dodatkowych zajęciach.
Dziewczyny podziękowały jej, i poszły w stronę ławki 1d. Sara rzuciła na nią swój plecak, pożegnała się z siostrą i zaczęła zaznajamianie się ludźmi, których przez następne trzy lata miała widywać prawie codziennie.
 Mo natomiast, troszkę podekscytowana, paroma susami pokonała schody i już po chwili stała przed drzwiami klasy nr. 12.
Z bijącym sercem, zapukała do drzwi. Otworzył jej nieco zdziwiony chłopak, z burzą jasnobrązowych włosów, okularami w cienkich oprawkach na nosie i czymś, co Mo oceniła na prowizoryczny elektromagnes (czyli kawałek drutu owinięty wokół gwoździa) w rękach.
- H...hej? - wydukał niepewnie. - Nie pomyliłaś klas?
Mo już miała odpowiedzieć, kiedy z sali wyszedł kolejny chłopak - ciemnowłosy, niebieskooki, uśmiechnięty, ubrany (jak zauważyła po chwili) w taką samą koszulkę jak ten pierwszy - niebieską z małym czarnym logo na piersi.
 Przyjrzał jej się dokładnie, po czym zapytał:
- Ty jesteś ta nowa, co nie?
I, kiedy kiwnęła głową, dodał:
- W takim razie zapraszam do ekipy. Witaj w Stark Industries - mrugnął do niej i odsunął się, żeby mogła wejść do środka.


Jeszcze na koniec:
Szukam bety. Poległam podczas walki z przecinkami.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Iskra: Prolog

Otworzyła okno i wciągnęła w płuca czyste, wieczorne powietrze.Ciche słowa piosenki wypłynęły z jej pokoju i poleciały, daleko, ku niebu, do pierwszych gwiazd pojawiających się na nieboskłonie.
"Watch the flames climb high into the night..."
Było dość zimno, zaczynał się przecież grudzień. Przyroda najwidoczniej stwierdziła, że jednak przydałaby się lekka zmiana, po upalnym lecie i jeszcze gorętszej jesieni. Jednak wychylającej głowę przez okno dziewczynie chyba to w ogóle nie przeszkadzało, mimo, że miała na sobie tylko wykonaną z cienkiego materiału, trochę za dużą bluzkę z krótkim rękawem i dresowe spodnie. Podciągnęła się na rękach i usiadła na parapecie. Patrzyła przez chwilę, nie wiedząc dokładnie na co, po prostu, przed siebie, nie myśląc też o niczym konkretnym. Nie zauważyła nawet, kiedy zaczął padać deszcz. Pozwalała różnorakim obrazom przelatywać przez jej głowę i znikać, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Jednak po jakimś czasie coś chyba zwróciło jej uwagę. Skupiła wzrok na jednym punkcie i zmrużyła szaroniebieskie oczy, przyglądając mu się uwagą. Nagle zerwała się z miejsca, odwróciła i pobiegła do drzwi, a potem po schodach, na dół, do salonu, w którym siedział jej ojciec czytający jakąś książkę. Nie zamknęła nawet okna, ani nie ściszyła muzyki.
Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech.
- Gdzie biegniesz, Mo? - Zapytał ją tata, podnosząc wzrok znad czytanego przez niego tekstu i spoglądając na nią oczami tak bardzo podobnymi do jej własnych, zza soczewek okularów, które zakładał do czytania. Uśmiechnęła się, słysząc swoje przezwisko i nie zatrzymując się zmieniła tor ruchu. Gwałtownie wyhamowała przy fotelu ojca, zwracając tym na siebie uwagę dwóch kotów przebywających w pomieszczeniu. Przewiesiła się przez oparcie i spojrzała na książkę, którą trzymał w dłoniach.Tata przechylił głowę spoglądając na nią i dostrzegając jej zaciekawiony wzrok odwrócił tomik tak, żeby mogła przeczytać tytuł i autora - "Imię Róży" Umberto Eco.
- Nie śpieszyłaś się gdzieś? - Zapytał przy tym z uśmiechem.
- Myślałam, że to może coś ciekawego - odpowiedziała, wskazując na książkę i szczerząc zęby. - Sam coś chce, ale może trochę poczekać.
- Sugerujesz, że to nie jest ciekawe? - Uniósł brwi w udawanym zdumieniu.
- Ani trochę. Od początku wiedziałam, że to była trucizna na kartkach.
Gwałtownie podniosła głowę, bo w tym momencie z przedpokoju dobiegł odgłos otwieranych drzwi oraz psie szczekanie i po chwili do pokoju wbiegła ciemnowłosa, szesnastoletnia dziewczyna i pies - średniego wzrostu kundel, cały ochlapany błotem. Dziewczyna nie wyglądała lepiej, też była cała ubłocona, ale nie przeszkodziło jej to w podbiegnięciu do Mo i zamknięciu jej w niedźwiedzim uścisku. Pies natomiast, nie cichnąc, rzucił się na tatę, który na szczęście w porę odłożył książkę.
- Siostra, mokra jesteś - wydusiła dziewczyna, z trudem oswabadzając się z jej objęć.
- Dobre spostrzeżenie, Sherlocku. I tak, też się cieszę, że cię widzę - odpowiedziała ta druga, puszczając ją i obie wybuchnęły śmiechem.
- Jak było u wujka? - spytała po chwili Mo, ale siostra nie zdążyła odpowiedzieć.
- Sara, nie zmieniłaś butów! I weź stąd walizkę.- Dobiegł ich z przedpokoju głos ich mamy, która weszła do domu zaraz po córce. Po chwili jej sylwetka zamajaczyła w wejściu do salonu. W rękach trzymała mokry parasol, z którego kropla po kropli na podłogę kapała woda. - Rozpadało się. Mo, zawołaj Anię na kolację.
- Muszę coś załatwić, zaraz wrócę - odpowiedziała dziewczyna, odprowadzając wzrokiem siostrę, która minęła mamę w drzwiach i udała się do przedpokoju.
- Najpierw zjesz kolację. Samuel może poczekać - uśmiechnęła się i puściła do córki oko. Mo już dawno przestała się zastanawiać jakim cudem tak dobrze wie o wszystkim. - Zresztą wie dobrze, że nie pozwolę ci wyjść w taki deszcz.
- To jest coś ważnego. Dwa długie błyski. I nie lubi, kiedy mówisz na niego Samuel.
- Nadal bawicie się w te sygnały? - zapytała kobieta, wciąż się uśmiechając i z rozmysłem ignorując drugą część wypowiedzi córki.
- Aha. Sama nam podsunęłaś ten pomysł, pamiętasz?
- Oczywiście. Ale idź na górę poproszę i zawołaj Anię. Możesz też przekazać Samowi wiadomość, że będziesz za godzinę. I mogłabyś założyć cieplejsze spodnie. - Zakończyła rozmowę tonem nie znającym sprzeciwu.

***

Kolacja trochę się przedłużyła, bo, mimo tego że zjedli w miarę szybko, jak zawsze po posiłkach siedzieli potem razem długo, rozmawiając na różne tematy. Jak zwykle najbardziej rozgadana była Sara - cały czas opowiadała coś, gestykulując żywo i co chwila odgarniając czarne, krótkie włosy spadające jej na oczy. Introwertyczna Anna, najmłodsza z trójki dziewcząt, siedziała na rogu stołu i obserwowała wszystkich, co jakiś czas potakując, albo dorzucając ciche uwagi, spostrzeżenia, czy pytania, bawiąc się cały czas końcem ciemnego warkocza. Najstarsza z nich - Maria, zwana przez wszystkich Mo, mimo tego, że na ogół lubiła rodzinne pogawędki, cały czas zerkała niecierpliwie na przemian na zegarek i w okno. Nieposprzątane jeszcze talerze leżały na stole, w kubkach trzymanych w rękach wciąż były niedopite herbaty. Na szczęście deszcz przestał padać już jakiś czas temu i dziewczyna wiedziała, że przyjaciel będzie na nią czekał. Jeszcze jedno spojrzenie na zegarek - mijała właśnie godzina odkąd usiedli do stołu.
Sara właśnie skończyła opowiadać jakąś historię i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Mo posłała matce błagalne spojrzenie. Kobieta postanowiła zlitować się nad córką.
- Myślę, że się na dzisiaj dość nagadaliśmy, prawda? - Spojrzała znacząco na męża.
- Prawda. Chyba można już zakończyć zebranie - odpowiedział uśmiechając się.
Wszyscy wstali ze swoich miejsc. Ania, na którą przypadał tego dnia obowiązek sprzątania po kolacji zaczęła zbierać talerze, ojciec chwycił swoją książkę cały czas leżącą na stole i ruszył do salonu, mama poszła nakarmić koty, a Mo udała się do przedpokoju. Zakładała buty, kiedy obok niej pojawiła się Sara.
- Idziesz się spotkać z Samem? - zapytała młodsza dziewczyna, siadając na skrzyni w której trzymali buty.
- Aha. - odpowiedziała Mo, zawiązując sznurówki.
- Mogę iść z tobą?
Starsza siostra spojrzała na nią. Szczerze nie miała ochoty na towarzystwo Sary, ale nie mogła jej zabronić iść...
- Jeśli chcesz... - powiedziała niepewnie.
W tym momencie do pokoju weszła ich mama, trzymając w rękach dwa jabłka i nożyczki.
- Sara, pójdziesz do ogrodu po koperek poproszę? - Zapytała swoją młodszą córkę, wciskając jej jednocześnie do rąk nożyczki i popychając lekko w stronę drzwi. Sara rzuciła jeszcze siostrze rozbawione spojrzenie, otworzyła drzwi i wybiegła na dwór.
Mo odwróciła się w stronę mamy, która stała oparta o ścianę i lustrowała ją wzrokiem.
- Trzymaj. - podała jej owoce. Jedno soczyście czerwone, a drugie zielone. - Uważaj na siebie. Wrócisz raczej później, więc proszę, załóż płaszcz. Jest jeszcze wilgotno.
Dziewczyna powstrzymała się od pytań i wzięła jabłka, drugą ręką sięgając w stronę wieszaka.
- Dziękuję - powiedziała tylko i uśmiechnęła się. Mama podeszła do niej i pocałowała ją w czoło.
- Uważaj na siebie - szepnęła.
- To brzmi jakbym szła do Mordoru. Idę się tylko spotkać z przyjacielem, nic mi się nie stanie, mamo! Nie martw się.
- Taki los matek. Zawsze się martwimy, kochanie.
Mo uśmiechnęła się do niej na pożegnanie i wyszła na dwór.

***

Szła dość długą alejką, prowadzącą z jej domu do drogi. Mieszkała wraz z rodziną w starym, post-wiktoriańskim dworku na wsi, otoczonym pięknym ogrodem i starym sadem, zmieniającym się dalej w las. Do wsi w której mieszkał Sam mieli koło czterech kilometrów, ale nie tam szła. Zmierzała w stronę dość wysokiego wzgórza, które leżało mniej więcej w połowie drogi między dworkiem a wsią i od zawsze było jej miejscem spotkań z przyjacielem. Nie było to znowu tak daleko, ale po chwili zaczęła żałować, że nie wzięła roweru. A tym bardziej latarki. Było dość jasno, księżyc był prawie w pełni, ale drzewa rzucały na drogę upiorne cienie i cały czas wydawało jej się, że coś się za nimi czai, czeka na nią w krzakach, wyskoczy zza zakrętu. Czuła jakiś nieokreślony lęk, nie wiedziała dlaczego.W pewnym momencie, mimo tego, że była, a przynajmniej uważała się za dość odważną, zaczęła biec. Zboczyła ze ścieżki i zaczęła wspinać się na pagórek, nie zwalniając jednak. Serce kołatało jej w piersi, wszystkie kształty były wyostrzone i przerażające. Gdzieś za sobą usłyszała huczenie sowy - dźwięk, który normalnie by jej nie przestraszył, ale teraz  wpędził ją w jeszcze większe przerażenie. Biegła, coraz szybciej, przez dobrze znane sobie tereny, które wydawały jej się obce. I zadawała sobie sprawę z tego, że panikuje, ale nie zwalniała, ciągle biegła nie patrząc prawie przed siebie.
Nagle wpadła na kogoś, uderzyła głową w czyjaś klatkę piersiową. Czyjeś ramiona złapały ją i uchroniły przed upadkiem. Zaczęła się wyrywać, ale po chwili podniosła głowę i uspokoiła się. Zobaczyła szczupłą twarz z zadartym nosem, okoloną chmurą lekko kręconych, brązowych włosów i znajome, wesołe, bursztynowe oczy oraz piegi
- O Eru, Sam, to ty... - wyszeptała, odsuwając się od niego i ocierając z oczu łzy, które nie wiadomo kiedy się w nich pojawiły.
- Mo, co się stało? - Spytał, a w jego głosie słychać było troskę i niepokój.
- Nie, nie... nic, nie wiem - odpowiedziała niepewnie i uśmiechnęła się.
- No tak. Wiesz, jesteś jedyną osobą zdolną do biegania w nocy po polach, w ciemności, zapłakana, a potem mówienia z czarującym uśmiechem 'nic się nie stało' - wyszczerzył do niej zęby. - Chociaż jak cię znam, to i tak nic nie powiesz, prawda?
- Bo... bo nic się nie stało.
Przewrócił oczami.
- Co tak długo? Już zaczynałem się martwić. - Spytał po chwili.
- Nie siedziałeś tutaj chyba całą godzinę, prawda? Padało. - Zapytała prawie całkowicie już spokojna.
- Oczywiście, że nie!
- To dobrze.
- Siedziałem tam - wskazał drzewo na szczycie wzgórza.
Wybuchnęli śmiechem.
- No, nie! - Udawała oburzenie. - A gdybyś się przeziębił?
- Oj, padało tylko chwilkę, noc jest ciepła... - Zaczął się jej tłumaczyć - ...mamo - dokończył i puścił do niej oko, w nagrodę dostając kuksańca w bok.
- Gdybyś nosił swetry ode mnie, to bym nie musiała się tak martwić... Co ja z tobą mam, same problemy! - Wyszczerzyła zęby. - To co chciałeś mi pokazać?

***

Siedzieli na kurtce Sama, oparci o siebie i patrzyli na gwiazdy. Już dawno nauczyli się rozpoznawać większość gwiazdozbiorów i teraz patrzyli na swoje ulubione - Mo na widniejącego tuż nad horyzontem Wielkiego Psa z świecącym jasno Syriuszem, a Sam na ledwo widoczną o tej porze roku Hydrę, z piękną Alpharad.Pogrążeni w rozmyślaniach, siedzieli tak już jakiś czas, czerpiąc przyjemność po prostu, ze swojej obecności. Nagle chłopak przerwał ciszę.
- Jak długo możesz zostać? - Spytał.
- Ile chcę - odpowiedziała.
- Ciągle mnie dziwi, że rodzice pozwalają takiej szlachciance jak ty na tyle rzeczy. - Powiedział, ale bez wyrzutu, czy sarkazmu, tylko z ciekawością.
- Wiedzą, że będę z tobą - wzruszyła ramionami. - Moi rodzice dobrze cię znają. Z resztą... jestem już prawie dorosła.
Uśmiechnął się.
- Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
- O nie - zaśmiała się krótko, ale spojrzała na niego trochę podejrzliwie. - Mam się bać?
- Nie - lekko się zarumienił. - Po prostu... to jest związane z tym, co chciałem ci pokazać.
- O.K. Pamiętam.
- Więc...?
Wyszczerzył zęby, kiedy prawie ugryzła się w język, żeby nie stwierdzić: " Nie zaczyna się zdania od więc". Zamiast tego powiedziała:
- Wieczór. Szukałeś krzemieni w naszym ogrodzie, a ja zrywałam szczypiorek. Przestraszyłam się, a ty powiedziałeś, że jesteś tylko duchem... Ile mieliśmy lat?
- Ty cztery, ja pięć? Jakoś tak. Słuchaj. Dzisiaj wreszcie znalazłem. - Oczy zalśniły mu jak u małego chłopca, gdy wyjmował z kieszeni dwa małe kamyki. Spojrzała na jego dłoń.
-Naprawdę? To cudownie!
Z namaszczeniem ujął je w palce i po chwili gwałtownie potarł o siebie.
Roześmiała się radośnie, kiedy pojawiły się iskry. Natychmiast zgasły, ale przez jedną sekundę rozświetliły noc i wydobyły z mroku ich roześmiane twarze, zatańczyły na wietrze, szczęśliwe i wolne... próbowały unieść się jak najwyżej i połączyć z odległymi gwiazdami, ze swoimi siostrami i braćmi, daleko, daleko, w podniebnym, kosmicznym tańcu. Błyszczały i migotały na tle czarnego nieba, a po chwili nie było po nich śladu. Były piękne.
- Życie jest jak taka iskra... - wyszeptała Mo, nie do końca wiedząc, co chce przez to powiedzieć.
Sam patrzył na nią dłuższą chwilę, po czym schował jeden z krzemieni do kieszeni jej płaszcza.

***

- Wiesz, jutro zaczyna się przerwa świąteczna. Całe dwa tygodnie nie będę chodził do szkoły - powiedział po jakimś czasie. Już na wpół leżeli, oparci plecami o wielkie drzewo, spędzając czas tak, jak wiele razy przedtem, w ciągu ich długiej znajomości - rozmawiając, śmiejąc się.
- Naprawdę? Już? - Zdziwiła się. Ani ona, ani jej siostry nie chodziły nigdy do szkoły. Pojawiały się tam tylko na egzaminy, rodzice uczyli je w domu. Obydwoje byli naukowcami, a jeśli czegoś nie wiedzieli, dowiadywali się dodatkowo z książek, albo wzywali na konsultację jedynego żyjącego krewnego - brata ich ojca, wujka Eda, podróżnika. Przez to miała raczej marne pojęcie o systemie edukacji - wiedziała o nim tylko to, co powiedział jej Sam.
- Aha. Już niedługo przecież Święta.
Mo wzruszyła ramionami. Nie obchodzili prawie żadnych świąt. Cóż... jej rodzina była raczej nietypowa. Przypomniało jej się, że ma w kieszeni płaszcza jabłka i wcisnęła jedno chłopakowi do dłoni. To zielone, wiedziała, że wolał kwaśne.
- Od mojej mamy - wyjaśniła.
- Dzięki - odpowiedział i wgryzł się w owoc. Przełknął pierwszy kęs i kontynułował:
- W każdym razie, moja mama chce was zaprosić na święta.
- Do was? - Zdziwiła się. Sam mieszkał w małym domku we wsi, tylko z mamą i młodszą siostrą. Jego mama była... cóż, typową mieszkanką wsi. Mo nie mogła wyobrazić sobie swoich rodziców z nią w jednym pokoju, nie ważne jak bardzo się starała. Oczywiście... bardzo lubiła mamę Sama, była to miła i opiekuńcza kobieta (i robiła pyszne ciastka), ale... nie. Po prostu nie mogła.
- No... tak. - Znowu trochę się zarumienił. - Wiem, to poroniony pomysł.
Parsknęła śmiechem.
- Racja. Mój tata nie potrafi rozmawiać o rzeczach mniej odległych w czasie niż kampania Napoleona.
- Wyobraziłem sobie minę mojej mamy, kiedy opowiadałby jej o pani Walewskiej - wyszczerzył zęby.
- Musiałaby być niezapomniana. Ale dogadaliby się, gdyby temat zboczył na napoleonki.
Roześmieli się. Chichotali dłuższy czas, kiedy nagle Sam uspokoił się i spoważniał.
- Mo - powiedział i zerwał się na równe nogi wpatrując się w jakiś punkt w oddali. Jak sobie po chwili uświadomiła, w miejsce, gdzie znajdował się jej dom. Na jego twarzy malował się niepokój, przeradzający się powoli w strach.
- Co się stało? - Stanęła obok niego.
Zobaczyła. Zrozumiała.
- O mój Boże - wyszeptała cicho.
Nad jej domem unosiła się czerwona łuna.


niedziela, 15 marca 2015

Koniec

Stanął obok swojego łóżka i spojrzał na nich. Płakali, ale w ciszy. Wszyscy. Rodzina, przyjaciele... widzieli, że nie wróci. Że odszedł na zawsze i że nigdy go już nie zobaczą. Jego kot wciąż spał na jego nogach.
"Cisza, jaka nastąpiła, była niczym oklaski na stojąco."
Teraz był tu, stał obok, a oni płakali. Mogło się stać tylko jedno. Odwrócił się powoli i spojrzał prosto w zimne oczodoły Śmierci, na jego białą czaszkę, na zęby wyszczerzone w odwiecznym, nie przemijającym uśmiechu. Jego twarz rozjaśniła się. Dotknął ronda kapelusza, który pojawił się na jego głowie nie wiadomo kiedy, pozdrawiając kompana. Zaczynało się. Nowa, wielka prawdziwa przygoda zaczynała się w tym momencie.
- Wiedziałem, że tu będziesz.
OCZYWIŚCIE. ZAWSZE JESTEM. 
Odparł Śmierć.
- Ile mam czasu? Zanim pójdę dalej?
WIĘCEJ. ONI COŚ DLA CIEBIE PRZYGOTOWALI.
- Oni?
Śmierć pewnie uśmiechnął by się dobrodusznie, gdyby budowa jego czaszki mu na to pozwalała. Ale tak nie było,więc tylko, lekko zmieszany (chyba - ze Śmiercią nigdy nic nie wiadomo), zrobił krok w bok i odsłonił to, co się działo za nim. 
Pokój zafalował i zniknął, ale nie do końca. Wciąż widział wszystkich, którzy byli tam wcześniej, ale widział też innych. 
Wszystkich.
Bo stali tam. Wszyscy.
Uśmiechający się nerwowo Rincewind, jak zawsze gotowy do ucieczki, obok swojego przyjaciela Dwukwiata, patrzącego na niego ciepło zza swoich okularów, z rodziną i Bagażem u nogi. Wyniosły Patrycjusz o wyglądzie czarnego flaminga, uśmiechnięty i pewny siebie Moist, trzymający w objęciach Adorę, ćmiącą papierosa. Ridcully,wypełniający jak zawsze całą dostępną przestrzeń, wraz z pozostałymi pracownikami NU. Jego łaskawość diuk Ankh, komendant sir Samuel Vimes stał trochę za nimi, obok Babci Weatherwax, na którą Śmierć co jakiś czas zerkał nerwowo. Margrat trzymała na rękach małą Uwaga Pisownię,otoczona ochronnym ramieniem Verence'a. Niania Ogg, z uśmiechem na twarzy podobnej do pomarszczonego jabłka mówiła coś cicho do jednego ze swoich synów, który wyciągał głowę, aby popatrzeć na Śmierć. Albert ocierał oczy chusteczką chyba należącą do stojącej obok niego Susan, która trzymała rękę na grzbiecie Pimpusia i także uśmiechała się lekko. Z jej kieszeni wystawił głowę Śmierć Szczurów, ale tylko na chwilę. Pisnął tylko PIP i tyle go widzieli. Bibliotekarz obierał banana. Lu-Tze wspierał się na swojej miotle.
Byli tam nie tylko oni, ale też cała reszta. Wszyscy, co do jednego stali w tym barwnym tłumie, wszyscy próbując się uśmiechać z większym, lub mniejszym powodzeniem. Coś wisiało w powietrzu. Atmosfera była spięta i uroczysta jednocześnie.
Próbował ukryć wzruszenie. On, słynny pisarz i krytyk rzeczywistości nie powinien go okazywać, nawet w takiej chwili. W chwili należącej do Śmierci. Trzeba iść przez życie ( i nieżycie też) z uśmiechem. Ale łzy nie zawsze są posłuszne.
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami? 
Śmierć spojrzał na niego. Chyba też był wzruszony.
NIE, TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ. Powiedział cicho.
TO MOMENT POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM  ZGONEM.
 Zmarły pisarz zamknął oczy i uśmiechnął się. Kiedy je otworzył, z tłumu kolorowych postaci wysunęła się jedna.
- Sir Terry... - zaczął Vetinari a w jego głosie zabrzmiała... niepewność? Mężczyzna w kapeluszu spojrzał na niego marszcząc brwi. Vetinari i niepewność? W sumie... oni wszyscy zachowywali się dość dziwnie stali i szczerzyli się. To było miłe, ale...
 - Terry - powiedział do Patrycjusza podchodząc do niego i wyciągając do niego rękę. - Teraz już tylko Terry. 
Podniósł wzrok i spojrzał po nich, po ich twarzach.
- Co się dzieje? Nie tak was w końcu napisałem! Nie powinniście tak stać i się gapić. 
Vetinari wykrzywił twarz w czymś, co chyba miało być uśmiechem, a jego zimne ozy zalśniły. Wyglądał dokładnie tak, jak pisarz go sobie wyobrażał.
- Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę. Przyszliśmy wszyscy. Panie Terry.
- Nie musicie być tacy. Gdybym tego chciał, tak bym was napisał.
 Nastąpiło ogólne rozluźnienie. Vetinari stał się wyższy i groźniejszy niż przed chwilą, Rincewind bardziej niespokojny, Moist stanął swobodniej, a Adora zgasiła papierosa. Vimes przestał się uśmiechać.
- Może pasztecika? - Rozległ się tuż przy nim głos Gardło Sobie Podrzynam Dibblera.
- Nie, dziękuję. Obawiam się, że nie mam czym zapłacić.
- To na koszt firmy, nie musi pan.
- Teoretycznie bardziej umrzeć nie mogę - powiedział pisarz i wziął pasztecik. Doskonale wiedział, co było w środku, ale mu to nie przeszkadzało. Pasztecik był... zjadliwy. Terry nie upadł na ziemię wstrząsany drgawkami.
- No dobrze, a teraz, kiedy udowodniłem, że jestem martwy... Co jest dalej?
CO CHCESZ.
Zapadła chwila ciszy.
- Śmierć pragnie ci chyba zaproponować, żebyś zamieszkał u niego - dodał Vetinari oglądając paznokcie. 
TO WŁAŚNIE POWIEDZIAŁEM.
- Ale nie na głos - odezwał się ktoś inny - Moist von Lipwig, do usług.
Wysunął się do przodu, zdjął swój kapelusz ze skrzydełkami i ukłonił się z gracją.
- Wiem, kim jesteś.
- Wiem. Ale...
- Musisz zwrócić na siebie uwagę.
- Dokładnie panie Terry! - Błysnął białymi zębami.
W KAŻDYM RAZIE ZAPROPONOWAŁEM CI ZAMIESZKANIE  U MNIE . CISZA I WZGLĘDNY SPOKÓJ, PEŁNO CZYSTEGO PAPIERU, ATRAMENT. I KOTY.
Terry wiedział, że to by mu się spodobało. Umiał wyobrazić sobie, jak może wyglądać jego... egzystencja. Widział już siebie, siedzącego w którymś z tych szarych pokojów w spokoju, pisząc, nie śpiesząc się. Widział koty Śmierci plączące mu się pod nogami. Słyszał pasjonujące rozmowy, które mógłby prowadzić ze Śmiercią. To byłoby cudowne. Wszystkie tajemnice wszechświata.
- Albo możesz pójść dalej - Lu-Tze uśmiechnął się do niego miło.
- A co jest dalej?
- Uuk - Bibliotekarz podszedł do niego i podał mu obrany owoc.
- Dziękuję.
NAWET JA NIE WIEM.
Wszystkie tajemnice wszechświata oprócz jednej.
- Pewnie kolejna, niesamowita przygoda - rzucił Dwukwiat rozmarzonym tonem.
- Przygoda - prychnął Rincewind.
Przygoda! Ludzie mówili o niej, jakby była czymś wartym wysiłku, a nie mieszaniną marnego jedzenia, niewyspania i dziwnych osób, z niewyjaśnionych powodów próbujących wbijać w kawałki Rincewinda różne ostre przedmioty.
Przygoda. Coś nieodkrytego, nieznanego nikomu kryło się tuż za rogiem. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Ale nie będzie powrotu. 
Kiwnął głową. Poprawił kapelusz.
- Przygoda! 
PRZYGODA
- Tylko się nie przezięb - rzuciła Niania.
Uśmiechnął się do nich wszystkich po raz ostatni (tak myślał - w końcu nic nie było pewne) i odwrócił się, patrząc wyczekująco na Śmierć. Ten pstryknął.
ODPROWADZĘ CIĘ. W IMIĘ STAREJ ZNAJOMOŚCI.
Pokój w którym byli na początku zniknął do końca i zarówno pogrążona w żalu rodzina i przyjaciele Terry'ego jak i znów uśmiechnięci (w większości) mieszkańcy Dysku rozpłynęli się w bieli.
I został tylko on i Śmierć i drzwi. A właściwie dziwna konstrukcja z trzech patyków przywiązanych do siebie. 
- To koniec?
Śmierć kiwnął czaszką.
ABSOLUTNY.
Terry zdjął z głowy kapelusz i spojrzał na niego.
- Weź to ode mnie, na pamiątkę. 
ZAWSZE BĘDZIEMY PAMIĘTAĆ.
- Wiem. Ale tak wyglądasz lepiej - uśmiechnął się.
Odwrócił się i zrobił krok w przód, ostatecznie i na zawsze znikając z tego świata.
VENI, VIDI, VETINARI. Powiedział Śmierć. TO MOŻE NIE NAJBARDZIEJ ODPOWIEDNI CYTAT NA TĄ OKAZJĘ, ALE GO UWIELBIAM.
I odszedł w stronę zachodzącego słońca i miauczenia kotów.

sir Terence David John Pratchett - 28.04.1948r. - 12.03.2015r.

"Trze­ba całego życia, żeby nau­czyć się umierać"

poniedziałek, 16 lutego 2015

Ogłoszenia #2

Tak, wiem, już dawno nic nie pisałam, ale jak się uda, opowiem ci dzisiaj jeszcze jedną historię. Możliwe,że nawet dwie.

Tymczasem, jak Ci się podoba nowy... układ (?) Tak, chodzi mi o strony. Czy są pomocne? Bo chciałam wprowadzić trochę ładu i tak jakoś wyszło, że uznałam, że tak będzie lepiej. Lubię mieć wszystko poukładane... (oprócz rzeczy w pokoju, ale to szczegół).

Do tego doszedł dział z innymi blogami. Głownie dlatego, że jestem ciekawa, czy Ty też coś piszesz mój drogi. Jeśli tak... odwdzięczę ci się i  poświęcę trochę czasu tobie.

PS No i robię nową ankietę... bo właśnie sobie uświadomiłam, że nie ma tam pytania... Wiem, jestem genialna. Proszę każdego, o oddanie głosu, (w zależności od tego, jak Ci się podoba tak głosujesz, nie żeby co) dzięki temu będę chociaż wiedziała, czy ktoś to czyta :)

Dziękuję każdemu, komu chce się czytać nie tylko to przydługawe ogłoszenie, ale i całą resztę.

I jeszcze...Nie, dobra, to był żart, już kończę, nie będę dłużej ględzić.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Kaczki

Często jest tak, że ludzie próbują rozwiązać zagadki i problemy, które nie istniałyby, jeśliby nie starali się ich rozwiązać. A jest przecież tyle innych, wystarczająco ciekawych, naukowych problemów, którymi nikt się nie zajmuje. Na przykład sprawa kaczek.
Pewnie czytając to myślisz: Co? Jakie kaczki? Przecież na pewno nie są ważniejsze od zagrażającej światu apokalipsie, która może być spowodowana nadmiernym używaniem lodówek!
Ale czy tak rzeczywiście jest?
Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Pewnie nie raz widziałeś człowieka, który, idąc sobie przez park, powiedzmy, rano, na spacerze, zatrzymuje się na chwilę na moście i patrzy na kaczki. Pewnie nie raz sam byłeś takim człowiekiem.
Zastanów się. Czy znasz w ogóle kogoś, kto nigdy, ale to nigdy  w życiu, nie przystanął, aby na nie popatrzeć?
No właśnie.
A  teraz pomiń wszystkich szarych ludzi bez wyobraźni.
Widzisz?
W życiu każdego, nawet nie wiem jak pełnego życia i szalonego, PRAWDZIWEGO człowieka, przychodzi moment, w którym musi zatrzymać się w tej wiecznej pogoni za uciekającym czasem i po prostu... spojrzeć na kaczki.
Zastanów się nad tym.
Każdy myślący człowiek, stracił w życiu choć trochę czasu, na oglądanie tych niesamowitych zwierząt. Niemyślący też. Przynajmniej większość.
A co jeśli Michael Ende w swojej pięknej książce pt. "Momo" miał rację i Szarzy Panowie istnieją?
Wtedy kaczki byłyby dobre, bo oddawały by trochę czasu nam, zamiast przekazywać go Szarym.
Albo zabierały by go dla siebie...
A może, te chwile spędzone na oglądaniu ich nie są wcale takie krótkie, jak nam się wydaje?
Co, jeśli to skondensowane wieczności?
Jeśli kaczki, kiedy na nie patrzysz hipnotyzują cię i każą niszczyć wszechświat, a potem więżą w twoim umyśle, w iluzji, w której wierzysz, że wciąż żyjesz? Prowadzisz normalne życie, masz dom, pracę, dzieci... a tak naprawdę siedzisz w słoju w tajnej siedzibie TAdsPKnŚ (Tajnej Agencji do sprawy Przejęcia Kontroli nad Światem), powoli konsumowany przez młode kaczki?
A co, jeśli to zmutowane zombie-wampiro-kosmici uwięzieni w postaci kaczek?
Przemyśl to, zanim jeszcze raz na nie spojrzysz.
Choć może już być za późno.

Ale jest też inna teoria, której osobiście jestem zwolenniczką. Być może kaczki chcą nas po prostu uświadomić. Ostrzec przed czymś. Pokazać, że nadal, mimo tych wszystkich czekających na nas obowiązków, jesteśmy w stanie po prostu przystanąć na chwilę. Usiąść w fotelu i wypić herbatę. Pomyśleć o czymś. Ułożyć wiersz. Rozkoszować się życiem. Spojrzeć na kaczki.
Że nie musimy się tak ciągle śpieszyć.
Możemy po prostu przystanąć.
I rozejrzeć się.
A nuż, zobaczymy coś ciekawego.

sobota, 24 stycznia 2015

***

Czy słyszałeś kiedyś ciszę? Nie sądzę, tak samo, jak nie widziałeś nigdy ciemności. Bo zarówno ciemność jak i ciszę można zdefiniować jako brak. A braku nie można przecież usłyszeć, ani zobaczyć, prawda?
Tak, jasne. w teorii.
Obudził się... sam nie wiedział kiedy i siedział... sam nie wiadomo jak długo. Po prostu był, wpatrując się w niewidzialną ciemność i nasłuchując niesłyszalnej ciszy. Stały się dla niego materialne, czuł się, jakby mógł niemal ich dotknąć. Wyciągnął rękę, której nie widział, i przejechał palcami po gładkiej Ciszy, zanurzył je w gęstej Ciemności. Były tam, żywe, dotykalne, prawdziwe. To nie był Brak, ani Nic. Zaliczały się już pod Coś.
Czyżby tracił rozum?
Wydawało że kiedyś na pewno nie pomyślałby nawet o czymś takim. A teraz co? Siedzi tu, sam, nic nie pamiętając, jak dziecko, bawiąc się materialną niematerialnością.
Uczucia wirowały wokół niego. Strach, Smutek, Radość, Niepewność, Euforia, Ból i wiele innych.
Czy Ból to uczucie?
Najwidoczniej.
Były blisko, zasłonięte Czernią. Nie wdział ich, ale wiedział że tam są.
I był z tego powodu szczęśliwy. Jak nigdy wcześniej.

***

Piękną zasłonę, utkaną z pojedynczych, idealnych nitek Mroku, przeciął nagle Świetlisty miecz i otoczyła go Jasność. Zmrużył oczy. Przez chwilę nic nie widział, ale był to inny rodzaj nicniewidzenia i trwał tylko chwilę.
Wszystko, co było mu przed chwilą znane, to co nauczył się kochać przez długi czas pozostawania w Samotności i Ciemności zniknęło i czuł pustkę, ale jednocześnie, jak każda żywa istota, radość, na widok Światła.
Chociaż nie było go dużo.
Tylko jeden, dość mały prostokącik.
Ale to wystarczyło, żeby odpędzić towarzyszy jego niedoli.
Albo Doli. Jeszcze nie wiedział, co o tym myśleć.
I żeby mógł zobaczyć, gdzie był.
Wyglądało to, jak szopa na narzędzia.
Dość duża szopa na narzędzia.
Wystarczająco duża, aby zmieścił się w niej cały świat i jeszcze parę innych planet. I ze dwie gwiazdy.

cdn.

piątek, 16 stycznia 2015

Ogłoszenia i myśli ciąg dalszy

No i jak, mój Podróżniku?
Podobało ci się?
Mam nadzieję, że tak.
Widzisz, mam taką wadę: zawsze jak chcę napisać coś wesołego, wychodzi coś smutnego. Natomiast, jak chcę napisać coś całkiem smutnego, wychodzi coś choć trochę wesołego. Zawsze tek jest i to mnie denerwuje.
Tak samo jak z rodzajem. No... może nie tak samo. Bo jak chcę napisać opowiadanie fantastyczne, to wychodzi fantastyczne (jako rodzaj - nie jako jakość), a jak nie chcę... to też wychodzi fantastyczne. Zawsze. Chociaż trochę.
I nie umiem napisać nic dłuższego. Zawsze tylko max trzy strony (jeśli chodzi o opowiadanie).
Więc uznałam, że jako ćwiczenie dla siebie, spróbuję napisać jakąś banalną, przewidywalną, paroczęściową, odmóżdżającą obyczajówkę, żeby sprawdzić, czy umiem. Tak po prostu. Żeby zobaczyć, czy umiem.
Więc jeśli nie chcesz się mną za bardzo rozczarować, to możesz przespać następnych parę dni. Nie obrażę się.
Dobranoc :)

(ale myślę, że nawet praca nad czymś takim nie powstrzyma mnie od tych krótkich opowiadań "do przemyślenia" więc jeśli będziesz mieć ochotę, przyjdź - coś ci opowiem, wymyślę, specjalnie dla ciebie)